czwartek, 4 lipca 2013

Aaron Samet Epizod 2: Wietrzna kraina /ZAKOŃCZONY/

Aaron Samet Epizod 1: Trzech i Jeden (przeczytaj)

Aaron skierował się ku miejscu gdzie spodziewał się znaleźć karczmę.
Budynek był trzypiętrowy. Zaraz za wrotami znajdował się plac skąd można się było udać do karczmy, karczemnej łaźni i schodami w górę, do siedziby rykkera – sędziego rządzącego tym terenem, wejścia na schody pilnowało trzech strażników, w błękitnych kurtach oznaczonych symbolem  żółtej dłoni. Szyje owinęli grubymi,  czarnymi szalami, w dłoniach trzymali włócznie.



Sama karczma zajmowała sporą cześć zabudowania, wysoka na dwie kondygnacje sala, była przestronna i schludna. Wzniesiono ją z kamienia i drewna, dach był solidny, a pod sklepieniem w kształcie koła podwieszono dziobowe figury statków. Ściany także ozdabiały przedmioty związane z morzem i żeglugą. Na dwóch ścianach można było dostrzec olbrzymie malowidła przedstawiające Stuhiego – Pana Fal i Sztormu, jedno z trzech wiodących bóstw wyznawanych przez mieszkańców Sahil Yel.

Za dnia salę musiało wypełniać światło dostające się przez liczne, oszklone otwory w suficie, teraz po zmroku źródłem blasku były liczne pochodnie i oliwne lampy, ale także trzy wielkie, magiczne szklane kule – dające żółtozielony poblask.

Adept zdołał się dowiedzieć, że zajazd prowadzi kobieta – Saffar, wysoka i dosyć ładna, ale właścicielem jest bogaty kupiec z rodu Uzza.  Na straży, w samej karczmie, stało trzech lub czterech rosłych mężczyzn, na sali panował spokój. Gości było sporo i z każdą chwilą przybywało ich – to jedyny taki przybytek w osadzie.

Aaron dostrzegł brać kupiecką - kilku bogatych złotodzierżców, spora rzeszę biedniej wyglądających, paru artystów, zapewne bardów, na co wskazywały instrumenty oraz około tuzina zbrojnych. Resztę klienteli stanowiło miejscowe pospólstwo, odziani byli grubo i mało zdobnie.
W tłumie wypatrzył także kapłanów w błękitnych tunikach, ogolonych do gołej skóry i dwóch bliżej nieokreślonych wypatrywaczy w ciemnych strojach, kryjących twarze w kapturach.
Było także z pół tuzina czarodziei, ubrani różnorodnie i obnoszący się zarówno ze swoim stanem społecznym, jak i z magicznymi przedmiotami.

Szeptano o różnych sprawach: o wojnie na wschodzie – bezustannych starciach cezaryjskiego rycerstwa ze zwolennikami Mędrca, o samym władcy Południa i jego prawdziwym imieniu, o morskim potworze widzianym przez poławiaczy wielorybów na południe od Mallkimi, o chorobie maghal rykkera - wysokiego sędziego ze Shkemb i wpływie jego zdrowia na handel.
W pierwszej chwili młody mag pomyślał że mógłby pomóc maghal rykkerowi ale uświadomił sobie że mowa jest o władcy Shkemb. To bogata persona - zapewne miał na usługach niejednego dobrego uzdrowiciela. Sam Aaron był zaledwie uczniem.
Co do choroby – wspominano o jakimś owrzodzeniu ciała – wołano na tę przypadłość Czarny Bluszcz - niektórzy twierdzili, że to skutek obcowania z Czarna Magią, która
jak pamiętał nie zakazywano na Burzowym Wybrzeżu, ale bywała jak widać niebezpieczna.

Jakaś grupa awanturników wybierała się na północny kraniec Kulakh – poszukiwali drugiego czarodzieja do kompanii.
Wspominano także o nagrodzie za zdradzieckiego upadłego maga – jego imię brzmiało Gettel Kalb, nagrodę fundował sam wysoki sędzia z Mallkimi, wypatrywacze okazali się zabójcami magów.
Sprawa zbiega zainteresowała Aarona. Popytał i dowiedział się nieco więcej. Kalb był ścigany za zdradę, bo służąc u jednego z wasali maghal rykkera Mallkimi, zabił dwie osoby z rodu owego wasala - używając magii, po czym uciekł na pustkowia. Ponoć widziano go nieopodal.
Władał, tak wspominali zabójcy magów („Swoją drogą ciekawa profesja”, pomyślał młody czarodziej.) mocami Esencji, Ognia, Wiatru i Czarnej Magii...
Wysoki, jasnowłosy, nosił trzy kołtuny z tyłu głowy  i wspierał sie na kosturze. Niebezpieczny. Nagroda wynosiła około dwustu złotych monet plus premia od rodziny zabitych osób. Poszukiwany, najchętniej, żywy i pojmany, ale mógł i być martwy...

Co do drogi w kierunku Mallkimi – były dwie możliwości, dwa szlaki. Jeden szybszy ale bardziej niebezpieczny, no i ten drugi, łatwiejszy. Radzono ci nabyć wierzchowca – ale ceny były wysokie.

Posiłki wyglądały na syte i należycie serwowane. Polecano dary morza w każdej możliwej postaci oraz wino doprawione korzeniami oraz placki z miejscowej, doskonałej mąki.

Aaron zamówił strawę i nocleg, rozpytał się o ceny koni i spożywając ryby zastanowił się, co powinien uczynić dalej…

Zdecydował że dalsza droga ma sens tylko jeśli odbędzie ją na końskim grzbiecie. Poszedł więc do pobliskiej stadniny, porozmawiać z właścicielem, tak jakby miał zamiar kupić konia. Mężczyzna pomógł Aaronowi wybrać odpowiedniego, i zapewnił, że przygotuje konia na następny ranek, wtedy miało dojść do zakupu. Mowa była o dwudziestu złotych monetach. 

Po rozmowie z właścicielem czarodziej poszukał chłopca zajmującego się końmi, użył zdolności mandjego, tak by koniuszy po skończonej pracy zapomniał zamknąć drzwi od stadniny. Plan zaczął nabierać kształtów.
Nad ranem Aaron zdołałeś dostać sie do stajni i  wyprowadził konia... niestety napatoczył się półpijany strażnik w niebieskiej kurcie i przekrzywionej czapie na głowie, trzymający w dłoniach włócznię... Bulgotliwie spytał kim jest i czemu zabiera konia po ciemku... Nabierał podejrzeń, zapewne...

Na szczęście czarodziej zareagował odpowiednio, używając Domeny Iluzji. Podał się za właściciela stadniny, ofuknął zdziwionego strażnika… a że zaklęcie zostało przepięknie skomponowane, żołdak skulił się w sobie, przeprosił i poszedł precz.
Aaron uśmiechnął się półgębkiem i ruszył swoją drogą.

Wraz z pierwszym brzaskiem odjechał dnem rozpadliny - szlakiem do Malkimii , strażnicy przy bramie wściekali się że zbudził ich tak wcześnie, ale nie robili problemów, a jeden nawet życzył czarodziejowi pomyślności...

Wierzchowiec prowadził się idealnie, od skalnych ścian odbijał się stukot kopyt...

Aaron pędził. Szlak prowadził zagłębieniami, wąwozami i dolinami… Było skaliście, ale zdarzały się miejsca wypełnione zielenią; dostrzegał porosty, płożące rośliny, karłowate drzewka. Czasem droga schodziła nieco pod ziemię, poprzez ciąg jaskiń i łuków „wyciętych” w skałach ręką jakiegoś boskiego architekta, może siłami przyrody…

Wiatr wiał nieprzerwanie, choć czasem cichł nieco, by zamienić się miejscem z ulewnym deszczem – Burzowe Wybrzeże godnie prezentowało swe imię.

Przez pierwsze pięć dni nie natknął się na żadne siedziby ludzkie, nie minął ani jednej wioski, czy osady. Popasał pod skałami, w grotach i załomach skalnych. Szczęśliwie, w Khumbekku pamiętał by zabrać pasze dla konia, miał własne zapasy żywności. Było skromnie, ale nie narzekał na niewygody. Spieszył się.



Pierw spotkał na swej drodze z lekka szalonego wieszcza w podróżnych szatach, z łańcuchem z zielonego metalu zawieszonym na szyi i kosturem w dłoniach. Zarośnięty typ uśmiechnął się bezzębnie i poprosił o drobny datek – posiadał, jak twierdził, moc przewidywania przyszłości.

Aaron rzucił mu srebrnika, w zamian usłyszał:



- Tyś poskąpił mi złota, ja jednak rzeknę ci prawdę:  nie lęka się ten, który szczerze służy pod znakiem słonecznego smoka, chociaż tak naprawdę ma dwóch panów, a nawet trzech. Oto moja wizja.



Później dotarł do rozległego jeziora wypełnionego turkusową wodą, obok którego znajdowała się kopalnia. W jej zabudowaniach sporo było robotników, w szarych kurtach, porządku pilnowali strażnicy uzbrojeni w pałki i krótkie miecze. Pozwolili Aaronowi spędzić noc pod dachem.



Innym razem cały dzień lało jak z cebra.



Kolejny dzionek przyniósł niespodziankę – obok niezwykłej rozpadliny, potężnej głębi pośród skał sięgającej jak mniemał czarodziej samych trzewi ziemi, wznosiła się samotna, strzelista skała. Pod nią obozował chudy mężczyzna, z bliższa okazało się, że był shaeidem. Nosił szarozielone szaty, płaszcz z kapturem i emanowała od niego aura Magii. W pobliżu znajdowały się ruiny, pozostałość po opuszczonej dawno temu wiosce.



Początkowo shaeid obserwował Aarona nieufnie, później zezwolił mu na wspólne obozowanie – wyczuł że człowiek jest czarodziejem, i że nie drzemie w nim Mrok. Shaeid zwał się Lainwen, nie był zbyt rozmowny ale chętnie częstował swoimi podróżnymi zapasami i pytał o niebezpieczeństwa na północ od szlaku. Aaron ze zdziwieniem nie dostrzegł żadnego shaeidańskiego wierzchowca. Lainwen wykonywał jakąś misję związaną z magią charakterystyczną dla Burzowego Wybrzeża. Rankiem następnego dnia podróżni pożegnali się – shaeid podarował ludzkiemu magowi zasuszony listek z lasu Falas, który delikatnie emanował magią…



Piątego dnia, drogę zastąpiło Aaronowi małe stadko skalnych kotów  – pięć drapieżników pokaźnych rozmiarów, wygłodniałych, błyskających ślepiami w kierunku wierzchowca, na którym podróżował czarodziej. Zaatakowały…

Aaron postanowił bronić się za pomocą Magii Światła, przez chwilę, podświadomie,  pomyślał także o Przyzwaniu Mocy Światła. Powrócił myślą do nauk jednego z mistrzów – Paavo z Waltari -  i z wiadomych powodów – przyzwał Świetlisty Całun, wzmacniając go Domeną Światła… Początkowo z problemami, później w idealny sposób zaklęcie zadziałało. Pomiędzy magiem i dzikimi zwierzętami opadła półprzezroczysta błyszcząca i falująca na wietrze „tkanina”. Błysnęło ostro, bestie pierzchły i tylko jeden z kotów zdecydował się na skok. Spadł za wierzchowca, ten odruchowo wierzgnął i pogruchotał drapieżnikowi kości.

Aaron pędził przed siebie… Za nim, w tyle, Magia rozproszyła się i błyskawicznie przyzwana Istota Światła powróciła do swojej sfery.



W połowie następnego dnia był już o wiele bliżej celu. Jego oczom ukazała się potężna wieża wykonana z dopasowanych kamiennych bloków, zaryzykował wspinaczkę, bo schody wykonano wewnątrz, dobrze zasłonięte od wiatru. Z góry Aaron mógł podziwiać krajobraz wyspy Kulakh, skaliste piekło, poprzecinane bruzdami kanionów, dolin i pęknięć, rozciągające się w nieskończoność w każdą ze stron świata, przykryte nisko zawieszonymi burzowymi chmurami. Było w tym jakieś specyficzne piękno…
W oddali, na mglistym horyzoncie majaczyły mury i wieże Mallkimi.

Gdy zszedł z punktu obserwacyjnego natknął się na grupkę kapłanów-pielgrzymów. Nosili znaki jednego z Trzech – Mevareza – Pana Skał i Drżenia Ziemi. Kapłani nie mieli zapasów którymi mogliby podzielić się z magiem, ale udzielili mu błogosławieństwa na droge skalistymi szlakami…

Wieczorem Aaron pędził przez głęboki kanion, schylając się co rusz przed nisko zawieszonymi występami skalnymi, kluczył pośród dziwacznych kształtów…
W jednej z większych skalistych komnat dostrzegł kątem oka ruch – cos na kształt kamiennej pięści przemknęło nad nim i wierzchowcem. Istoty wyglądające jak ożywione skały, zbudowane z wielkich brył zastąpiły mu drogę… W powietrzu zadrgała Magia: Chaos lub coś doń podobnego…
Myśli czarodzieja pędziły ku pomyślnemu rozwiązaniu.

W pierwszej chwili pomyślał o kamiennych stworach jako o golemach, ale szybko odrzucił ten pomysł – przypominając sobie nauki w Burzowej Akademii. Błyskawicznie wpadł na rozwiązanie – użył kombinacji Domen Iluzji i Światła – wybierając zmylenie przeciwnika i ucieczkę… Użycie Iluzji okazało się  dobrym wyborem: Magia otoczyła Aarona i wypełniła jego wnętrze – czar udał się idealnie.

Skalne Duchy, jak nazwał je czarodziej, zderzały się ze sobą, kruszyły wzajemnie pięściami, a okolice wypełniały wirujące odłamki kamiennych bloków. Poniżej mknął wierzchowiec z uśmiechniętym Aaronem na grzbiecie… Czarodziej nie był pewien czy sama Iluzja wystarczy. Wykreował kolejne zaklęcie – mocą mandji przejął kontrolę nad jednym ze stworów; łącznie było ich pół tuzina. Znów szczęście uśmiechnęło się do maga – czar udał się wyśmienicie. Rozgorzała walka między kamiennymi gigantami – w tym czasie Aaron oddalił się, kierując wierzchowca szlakiem ku Mallkimi.


[koniec drugiego epizodu]

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz