Laesai Bhain znalazł dogodne miejsce
i przycumował łódź. Odpoczął, posilił się i
wyszedł na brzeg. Rozpoczął poszukiwania bestii, którą miał spętać. Cieszył się
ogniem i pomodlił się przy nim, o pomyślność misji. Ogień skażony był Mrokiem,
lecz nadal pozostawał Ogniem – była w nim moc, była siła i to dodawało Białemu
Płomieniowi otuchy…
Podczas modlitwy przywołał raz jeszcze słowa: „Ogień jest początkiem i końcem. A Biel i
Czerń to tylko i wyłącznie kolory…”, zastanawiając się, cóż mogły one znaczyć?
Później
wyruszył.
Wspiął się na zbudowaną z gorących skał górę i powiódł wzrokiem po
okolicy. Kratery dymiących wulkanów, jeziora lawy… Płonący gaz wydobywający się
spod ziemi… Piekło. Otchłań. Czy tak właśnie postrzegali ją śmiertelnicy?
Skupił się… Czerń, moc Mroku skupiała się szczególnie w jednym miejscu
rozległej wyspy – tam gdzie na horyzoncie majaczyły trzy szczyty górskie, każdy
z wierzchołkiem czarnym od dymu…
Laesai Bhain wyruszył w miejsce w którym wyczuwał Mrok, rozświetlił
swą szatę, aby siły Mroku wiedziały że nadchodzi i obawiały się!
Starał się zapamiętać drogę i miejsce w
którym zostawiłem swą łódź. Modlił się do
ognistej bogini.
Przystanął po kilku
godzinach wspinaczki, choć tak po prawdzie nie wiadomo było ile czasu mija, bo
panowały ciemności, rozświetlane wszechobecnym ogniem. Niebo zasnute było
gęstymi chmurami, barwy smoły…
Pod szczytem jednego z
wzniesień usłyszał głos, a później pośród wulkanicznej mgły i oparów dostrzegł
mówiącego. Słomkowy kapelusz i kij na ramieniu. Laesai uniósł brwi. Ten sam nieznajomy co na łodzi? Jak to
możliwe?
Wsłuchał
się w słowa, zdając sobie sprawę, że brzmią wewnątrz jego umysłu:
- Kolory, barwy, mój
przyjacielu, to tylko fasada. W tej grze najważniejsze jest sedno – Ogień. Ktoś
musi nim rządzić, nieprawdaż?
Dalsze słowa zagłuszyło
drżenie ziemi, trzask łamanych skał.
Trzy ogniste bestie, których szkielety prześwitujące między płomieniami zdawały
się jakby wykute z żelaza, wychynęły spomiędzy kamieni, wzbijając słupy pyłu i
odłamków… Emanowały czystym Mrokiem. Skoczyły – naraz – szybko i bezwzględnie –
każda z nich plunęła ognistą posoką – prosto w Białego Płomienia…
Władca
Ognia zareagował błyskawicznie, wystrzeliwując w każda z bestii kule ognia, splecione ze
Sztuka Światła. Rzeczywistość zadrgała – tam mocarna była Magia użyta przez
Laesai Bhain’a. Kule ognia zdołały bez najmniejszych problemów zablokować atak
bestii, za to uderzenie Świetlistej Energii nie zaszkodziło wrogom zbyt mocno. Ogniste
Pomioty wydały z siebie przerażające wrzaski – bardziej furii niż bólu. Zapowiadała
się dłuższa walka.
Biały
Płomień przywołał Świetlistego Strażnika zaklętego w pierścieniu zwanym Nimtur. W
mgnieniu oka przed czarodziejem uformował się mlecznobiały byt – ni to skrzydlaty
wąż, ni to smok o czterech głowach, błyszczący, „czysty” jak dobry sen,
roztaczający kojąca aurę… Czerń bijąca od Ognistych Pomiotów jakby przygasła…
Nim zaatakowały po raz kolejny – Laesai Bhain
cisnął w jednego z przeciwników wiązką Światła – używając pojedynczego
zaklęcia… Stwór wydał z siebie przerażający wizg… Pozostałe dwa – plunęły ognistą
substancją i skoczyły – zmniejszając dystans…
Laesai
Bhain cisnął w przeciwników świetlistymi wiązkami. Pierwsze dwa
zatrzymały się, ich ogniste ataki zawiodły, czarodziej zdołał bez problemów
uniknąć obrażeń… Trzeci zrównał się ze Świetlistym Strażnikiem i jego ognisty
atak sięgnął Białego Płomienia… Przywołaniec zdołał zgasić Mrok emanujący od
ognistej substancji, ale sam jej żar spalił włosy na ciele czarodzieja… płomienie
zamykały się dookoła maga…
Błysnęło. Czysto, nieskazitelnie – ogniście… Laesai Bhain na
moment postradał zmysły, sięgnęło go ciepło. Czas zwolnił bieg. Przeszłość, teraźniejszość,
przyszłość - zlały się w jedno. Ogień walczył z ogniem.
Biały
Płomień zbudził się po jakimś czasie. Po wrogach pozostały kupki popiołów, stopione i poskręcane
metalowe kształty… Obok maga czatował Świetlisty Strażnik.
Poszli dalej, w głąb wyspy…
Jakiś czas później doszło do następnych potyczek, i kolejnych
– pomniejsze pomioty próbowały spowalniać czarodzieja, ale nie zdołały… Szedł,
brnął ku swemu przeznaczeniu. Następnego dnia, lub może po kilku dniach, bo noc
zlewała się w tym miejscu z zachmurzonym dniem, Laesai Bhain dojrzał swe
wyzwanie.
Na zboczu
góry, której stożek został urwany przez erupcje, pośród strużek lawy
płynących w doliny, wśród czarnego pyłu opadającego niczym upiorny śnieg –
stało monstrum. Wysokie niczym drzewa w shaeidańskiej puszczy, zbudowane z
metalu, odłamków gorejących skał, obwiedzione płomieniami, skąpane w mrocznej
mgle – z żarzącymi się żółtawymi ślepiami… „Zguba”. Spomiędzy stalowych szczęk
buchały jej płomienie, w jednej z czterech łap dzierżyła łańcuch, na jego końcu
zawieszone były kadzielnice – każda płonęła i buchała dymem, emanował Mrokiem.
Oto przeciwnik godny Białego Płomienia.
Pierw,
Zguba rzuciła przeciw Białemu Płomieniowi swe dziecięta – okrągłe bestie,
wirujące dookoła własnych osi, zbudowane z żelaznych pierścieni i buchających
ogniem kamieni. Było ich dwa tuziny – rozpoczęła się walka…
Długo by o
niej opowiadać, a niejeden epos mógłby oprzeć się na tej bitwie. Trwała w nieskończoność.
Mrok przeciw Światłu, Ogień w starciu z Ogniem – gdyby jakakolwiek zwykła, żywa
istota przebywała wtedy na samotnej wyspie – oczy jej wypaliły by się,
niewiadomym pozostaje tylko pytanie – z żaru Ognistych Czarów, czy z trwogi
przed potęgą tej apokalipsy…
Pomioty Zguby
padły, i ona sama także ukorzyła się przed Białym Płomieniem… Tak przynajmniej
zapamiętał ów moment Godric, syn Północy
– gdy ocknął się w swej łodzi dryfując po czarnych wodach, posiadał tylko świadomość
kilku spraw.
Po
pierwsze – walka została zakończona. Po wtóre – Zguba Światła
została spętana, okowy zatrzaśnięte… Słowa zaklęć ulatywały właśnie z
umysłu czarodzieja… Leżał na dnie łodzi, nagi, zawinięty w resztkę spopielonej
szaty…
Było mu dziwacznie zimno, więc powędrował swą pamięcią do dni dzieciństwa i młodzieńczości – gdy jako
uczeń Północnej Akademii został wysłany z misją… Przypomniał sobie swoje imię –
Godric, przywołał na myśl cel swej misji – zawiezienie
zabezpieczonego zaklęciem listu do Wieży Równowagi w Horatii… Ileż to lat
temu miało miejsce? Nie był pewien, ale zapewne dekada już upłynęła…
Cóż było w liście? Nie pamiętał… Co się z pergaminem stało?
Nie miał pojęcia… Ale czuł, ze była to istotna wiedza…
W głowie
kołatało mu jeszcze jedno zdanie: „Ogień
jest początkiem i końcem. A Biel i Czerń to tylko i wyłącznie kolory…”
Spod przymkniętych powiek
spojrzał na mroczne chmury powyżej…
Na ich tle ujrzał twarz – w łodzi nie był sam… Słomkowy kapelusz
i kij na ramieniu… Trzeci raz napotykał
nieznajomego – tym razem był pewien jego shaeidańskiej krwi, pociągła twarz
była delikatna, blada, oczy świetlisto czerwone, wwiercały się w umysł Godrica…
- Dokonałeś tego. – Nieznajomy klasnął
w dłonie. – A jednak… A oni nie do końca
wierzyli… Dokonałeś tego, lecz cóż dalej?
[koniec epizodu]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz